Tak, wracam do pisania (kolejny raz…). Nie mogłem się do tego zebrać, ale coraz częściej myślę o spisywaniu spostrzeżeń ze świata motoryzacji, w głowie pojawiają mi się coraz to kolejne tematy dlatego mam mocne postanowienie poprawy. W pisaniu, oczywiście.
W czasie tej nieobecności nastąpiły dwa bardzo ważne wydarzenia motoryzacyjne w moim życiu – z jednym autem się pożegnałem, a inne ciepło przywitałem. Ale najpierw o tym pierwszym wydarzeniu – pożegnaniu kochanego “Merca”.
Z uwagi na to, że został przeze mnie i przez moją Martę pokochany, do samego końca miałem nadzieje, że będzie z nim dobrze i po każdej przejażdżce (tej mniej problemowej) mówiłem do Marty: “zostawiamy Merca”.
Niestety rzeczywistość, zarówno techniczna jak i administracyjna zweryfikowała te zapowiadania. Techniczna ponieważ z Mercem było coraz gorzej. Gaz działał na nego niczym cholerne raczysko. A administracja w postaci ubezpieczenia skutecznie mnie zniechęciła do kontynuacji przygody. Poza tym nowy pojazd był już obecny stąd doszły względy finansowe.
“Merc” wisiał na otomoto długi czas, cena spadała, a telefon nie dzwonił. Do sprzedaży podszedłem jako pełne przeciwieństwo handlarza Mirka – w ogłoszeniu opisałem wszystkie bolączki i co w aucie było zrobione (oczywiście wszystko co wiedziałem). Najzwyczajniej w świecie chciałem sobie ograniczyć straconego czasu na oględziny auta przez ludzi nastawionych na w pełni sprawnego klasyka.
I tak dzień przed sprzedażą Merc pomykał, jak to wieczorem, po ulicach Wrocławia. Nawet żwawo z werwą jak na 30-latka. I wtedy na światłach przy moście Osobowickim zaniemógł tak konkretnie. Silnik nie dał rady powstać. Na szczęście mieszkam kilka ulic dalej dlatego pobiegłem po samochód i tak ostatnia prosta Merca odbyła się na lince holowniczej.
To wydarzenie i fakt, że ubezpieczenie kończyło się z końcem tygodnia zmusiło mnie do radykalnego obniżenia ceny z samego rana. Telefony się urywały i w pewnym momencie już mówiłem, kto pierwszy ten lepszy. I tak po południu Merc odjechał.
Odjechał? Tak, zapalił na “szczała”, jeszcze zdążyłem go opłukać z budowlanego kurzu, który okrył Merca przez jedną noc jakby to stał kilka lat. Jeszcze na sam koniec (już z nowym właścicielem za kierownicą) trochę pomarudził, jakby trochę z buntu przed tym, że mnie opuszcza, ale żwawo odjechał.
A to oto ostatnie fotki jakie zrobiłem zaraz po umyciu tego krążownika.
Ale to nie koniec:
Dosłownie kilka dni temu idąc do pracy stałą drogą przez ulicę Jedności Narodowej zwróciłem uwagę na znajomego Mercedesa W124. Zatrzymałem się, zacząłem przyglądać i od razu wiedziałem, że to mój stary znajomy “Mercu”. Odświeżony w środku, z odmalowanymi felgami stał z kartką na sprzedaż. Prezentował się całkiem dobrze. Zaraz milej mi się zrobiło, że nie umarł tylko przeżywa swoją trzecią młodość 🙂