No niby mogą, ale zdaje się że tylko tym, którzy lubią wyrzucać masę pieniędzy na coś, co nie jest zupełnie tego warte. A nade wszystko aspiruje do bycia jeżdżącą legendą. Przecież obecnie sprzedawane Mini to parodia z poczciwej, starej konstrukcji, która na stałe wpisała się w, nie tylko, historię motoryzacyjną. No albo wersja Countryman? No weźcie, już bym chyba wolał Talię z paskami idącymi przez maskę, jak we Fordzie GT. Albo chociaż Multiplę z wypasionym spojlerem zapożyczonym z WRXa. I tak właśnie widzę współcześnie produkowane Mini – plebejskie pomysły, dedykowane dla ludzi pozbawionych jakiejkolwiek duszy motoryzacyjnej.
No i jak to – mamy dalej się pastwić nad Mini? Dalej jechać po bandzie, i wykazywać, że prawdziwe Mini skończyło się na Kill ’em all?

Nieeeee, dzisiaj będzie zdecydowanie lepiej. Bo oto dzięki uprzejmości Pawła, którego poznaliśmy na spotkaniach osób uwielbiających youngtimery we Wrocławiu, mieliśmy możliwość sprawdzenia Mini Cooper mk VII.
I wiecie co? Nie dziwię się już ani trochę, dlaczego te klasyczne Mini są takie świetne. Już po kilku chwilach jazdy owym Mini, zrozumiałem, że one mają w sobie to coś. Prawdziwy charakter, prostotę, ale i nadal elegancję płynącą ze spójności rozwiązań zastosowanych w samochodzie (aczkolwiek, niekiedy dość dziwnych rozwiązań). Czuje się w tych samochodach to, że zostały wyprodukowane nie, aby zapchać sakwę producentowi, ale aby długo cieszyły każdego użytkownika kierowcę (sorry, zboczenie zawodowe).

Jeszcze kilka faktów i jedziemy!

Ale po kolei – testowane Mini pochodzi z roku 1998 (także nie jest to do końca aż taki staruszek – no, ale łatka klasyka i youngtimera może być chyba oficjalnie przyklejona). Silnik? 1.3 benzyna, 60KM – co wydaje się małą i śmieszną liczbą, ale tutaj wchodzi jeden ważny fakt. Waga samochodu, to o ile dobrze pamiętam okolice 700kg. Brak wspomagania kierownicy, elektryki w samochodzie jak na lekarstwo. ABS? ESP? Zapomnijcie – w takich autkach liczy się czysty skill. Byle Janusz Kierownicy nie zasiądzie za tym autkiem, i zacznie popierdzielać nim jak Łobert w WRC. Samochód na pierwszy rzut oka jest utrzymany naprawdę super – ja jako, osoba niewkręcona aż tak w Mini, jak Paweł (który może robić za chodzącą encyklopedię o Miniakach), musiałem się długo doszukiwać oznak upływu lat. A było ich.. yyyy chyba tyle, że palce jednej dłoni starczyły by do zliczenia.

No, ale wracając do samego opisu autka – pozycja za kierownicą jest dość ciekawa. Przede wszystkim, to pozycja kierownicy. Jest hm.. jest po prostu oryginalna. Poprzez to, w jak dziwnej płaszczyźnie znajduje się kierownica (miałem wrażenie, że jest równoległa do podłogi samochodu – jak w starych autobusach), kładąc ręce na niej, naturalnym wydaje się trzymanie kierownika jedną ręką, podczas gdy druga zaczyna szukać zimnego łokcia. Miejsca między pedałami jest naprawdę niewiele, aczkolwiek idzie się przyzwyczaić (jeno założenie kubotów na niedzielną przejażdżkę jest chyba wykluczone). Przestrzeni dla kierowcy jest całkiem sporo – siedzi się wygodnie i pewnie. Uderza krótkość samochodu – przyzwyczajony do trochę dłuższego samochodu, nie mogłem się nadziwić, jak szybko kończy się przód (co jest niewątpliwie zaletą podczas przedzierania się przez dżunglę miejską, w celu poszukiwania miejsca parkingowego). Mocno klimatyczna jest również wajcha do zmiany biegów – nie krótka, nie sportowa, nie obudowana w skórzany mieszek, ale po prostu prosta. Sterczącą z dołu ku górze, długa i zakończona równie prosto. Dodaje to mocno charakteru wnętrzu.

Dla pasażera z przodu miejsca również nie brakuje – jako, że nie należę do osób przesadnie niskich byłem ciekaw, czy nie będę ryć głową w dach, zostawiając kształtne (albo i nie) odciski mego czerepu – no i nie było źle. Dopiero na tylnej kanapie musiałem siedzieć lekko zgarbiony, no ale jakoś nie odczuwałem tego boleśnie.
A co z wrażeniami z samej jazdy? Wyrażę to krótko i jasno: W PYTKĘ! Siedząc w takim małym samochodzie, nie spodziewasz się, że kierować się będzie jak gokartem. Że przyśpieszać będzie jak gokart, jak mocno będzie się trzymać drogi ów skubaniec. Jak radośnie będzie strzelać tłumikiem przy przygazówce. Jaki rasowy bulgot (chociaż to akurat kwestia modyfikacji tłumika w postaci przelotu) będzie wydawać z siebie Mini – no słowem cud, miód i orzeszki.

Dzięki Ci Panie za Mini!

Co jeszcze sprawia, że Mini nadaje się całkowicie na klasyka? Ano, koszta części – zdaniem wspominanego już Pawła, utrzymanie samochodu nie przysparza dużych kłopotów. Wymiana podstawowych podzespołów nie będzie droższa niż para nowych skarpet z limitowanej serii SPORT w Biedronce 😉 No i najważniejsze – wygląd, wygląd i jeszcze raz wygląd. Zadbane Mini (TO Mini, nie współczesne coś, co nawiązuje tylko nazwą) sprawi, że chyba nikt nie przejdzie obok niego obojętnie, nie odwracając wzroku. Nie tylko zewnętrzny wygląd przyciąga uwagę – środek jest również ciekawy – drewniany kokpit, zupełnie oryginalne w wyglądzie nawiewy, nagrzewnica na wierzchu, wskaźniki poziomu oleju (tu ciekawostka od Pawła: jego Mini posiada wspólny zasób olejowy do smarowania zarówno silnika jak i skrzyni biegów), napięcia, wspomniana goła wajcha zmiany biegów, klamki otwierania drzwi. To wszystko sumuje się do obrazu typowego, klasycznego, Mini – prostota, czasami dziwne rozwiązania, ale na pewno oryginalność.

W tym małym autko jest ukryte tyle radości, która pożera kierowcę całkowicie gdy tylko ruszy z miejsca, że aż grzechem by było nigdy nie spróbować nim jazdy. Bo nawet konstrukcyjne niedociągnięcia w samochodzie można wybaczyć (ot chociażby, jak zamykające się tylne, uchylne, okna przy większej prędkości, wspomniany patent ze wspólnym olejem dla silnika i skrzyni biegów, nieodpowiednie odprowadzanie wody z karoserii, co zimą może powodować nieprzyjemne kłopoty). Były, są i będą. Ale na pewno nie zmienią tego, w jaki sposób odbieram sprawdzane przez na Mini – dające masę radości z jazdy. A, te kilka problemów… zdaje mi się, że można z nimi żyć. Według mnie, dodają tylko samochodowi charakteru i sprawiają, że pojazd nie jest tylko wozidłem, zaplanowanych od A do Z, w sterylnych warunkach, przez inżynierów, dla których największą frajdą jest zbieranie znaczków pocztowych, ale wymyślanie nowych dowcipów o stałych matematycznych. Całe szczęście, że takie osoby nie miały wstępu do pomieszczeń, gdzie projektowane Mini. Inaczej mielibyśmy kolejną rzesze poprawnych, ale niesamowicie nudnych VW. A tak, co przecież każdy doskonale pamięta, Mini jeździł przecież sam Jaś Fasola – synonim śmiechu. I chwała Anglikom za to! 😉

Moja ocena? Bardzo solidna czwórka.

Mini Cooper mk VII

Ocena

4/5