Samochody świetnie wyglądające, posiadające przyspieszenie zdolne wbić w fotel, a zarazem dające uczucie komfortu i wygody podczas długich podróży zawsze były pożądanymi kąskami na rynku motoryzacyjnym. Przez kolejne lata został wyprodukowany niejeden grand tourer, i trzeba przyznać, że wyprodukować takie GT, które zostanie zaliczone do samochodów ponadczasowych jest trudno. Bo w dobrym GT jest coś, co przyciąga uwagę. Czy to uczucie posiadania pod maską mocy większej niż te przeciętne samochody? Czy to przyciągający wzrok wygląd? Czy może to komfort płynący z podróży takim pojazdem? Pewnie wszystko po trochu. Zdecydowanie, GT, jest rodzajem samochodu, który każdy liczący się producent chciałby mieć w swojej ofercie – wystarczy przypomnieć sobie chociażby takie marki jak: Aston Martin, Audi, Bentley, BMW, Jaguar, Lamborghini, Mercedes, Ferrari, Saab, Volvo – wszyscy ci producenci posiadają w swoich szeregach, bardziej lub mniej udane GT. Jedne dziś już zapomniane (jak chyba GT750 Saaba) inne uwielbiane i stawiane nadal za wzór (BMW 850CSi).

Niedawno swoje trzy grosze postanowiło dorzucić Ferrari, prezentując niby stary, ale jednak nowy model Californii – Ferrari California T. Tak brzmi pełna godność owego najnowszego dziecka, noszącego na przedzie maski znaczki z szalejącym ogierem. Wydawać by się mogło, iż mamy do czynienia z kolejną zapchaj dziurą, że jest to tylko niewielki face lifting znanego już modelu Californi. Wszak, na pierwszy rzut oka dostrzegamy, że przednie światłą są inne(wzięte z Berlinetty), zniknął trochę dziwny wlot powietrza na masce, przedni grill został zmodyfikowany. Wydaje mi się, że zmiany te wyszły tylko na dobre, ponieważ nowe cabrio od Ferrari wygląda wspaniale. Zdecydowanie lepiej niż poprzednik.

Jednakże, co jest najciekawsze (a co można w zasadzie wywnioskować z nazwy samochodu) to silnik. Dlaczego? Ano, dlatego, że California T jest pierwszym, bodajże, od czasów F40 turbodoładowanym Ferrari. Czy traktować to, jako zaletę? Z jednej strony nie, ponieważ, nie da się nie zauważyć postępującego trendu w obniżaniu pojemności silników, uciekaniu w coraz to mniejszą liczbę tłoków tylko, dlatego, aby chronić przyrodę przed siejącymi zniszczenie, smog oraz – jak ktoś może się temu jeszcze dziwić – powodującym globalnie ocieplenie potworom na czterech kółkach. No, ale z drugiej strony, pozytywnym jest, gdy inżynierowie z Ferrari biorą się za tworzenie od podstaw jednostek turbo doładowanych. Liczyć można się z profitami, nie tylko dla Ferrari, ale i dla ogółu motoryzacji (no, bo przecież pozostali gracze na rynku, nie pozwolą Ferrari długo samotnie dominować).

Takim zyskiem jest – jak donoszą panowie z Ferrari – stworzenie silnika, w którym została wyeliminowana turbo dziura. Teza dość odważna, jednakże mając na uwadze status Ferrari pozostaje się tylko cieszyć faktem uporania się odwiecznym problemem oczekiwania, kiedy to nasz silnik otrzyma wreszcie kopa, i będę mógł wystrzelić do przodu. Skoro mowa o silniku – zgodnie z informacjami, California T ma być wyposażona w V8 o pojemności prawie 4l. Deklarowana moc to 560KM, natomiast moment obrotowy (dzięki zastosowaniu turbiny) zdecydowanie nakazuje podchodzić z szacunkiem do samochodu: tłuste i wspaniale brzmiące 755Nm. Tym samym rozpędzenie samochodu do 100km/h powinno zając około 3.6 sekundy. Brzmi całkiem nieźle!

Ferrari California T zdaje się być wielce ciekawym pojazdem, miejmy nadzieję, że obietnice producenta znajdą potwierdzenie w faktycznym stanie, i będziemy mogli cieszyć oko kolejnym wspaniałym GT. Chociaż do Jaguara F Type jeszcze trochę brakuje (m.in. dlatego, że California T to nie „dżeeeeeeeeg”;) ).